piątek, 13 maja 2016

Ambicja to norma

Tytuł tego posta powinien być mottem życiowym większości ludzi. Tylko większości, bo jednak kimś trzeba kierować.
Taaaki humor się mnie trzyma...

Ale nie, serio. Wyobraź to sobie. Tak, Ty, siedzący przed monitorem i czytający moje słowa, wyobraź to sobie. Skup się i znajdź w świecie, w którym właśnie tak brzmi Twoja główna zasada: ambicja to norma.

Co byś miał, co byś osiągnął? 
Kim byś był?

Widzisz siebie kończącego pracę magisterską, wydającego książkę, opracowującego nowoczesne technologie. Albo może kupującego drogi, piękny apartament, wyjeżdżającego na wymarzone wczasy. Uzyskującego pochwałę od pracodawcy, komplementowanego przez drugą połowę jakim to niesamowitym człowiekiem jesteś. Projektującego swoje idealne mieszkanie. Podpisującego owocną umowę. Uczącego się nowych rzeczy, języków, tańca. Szlifującego umiejętności. Przeżywającego doświadczenia.
To wszystko jest w zasięgu ręki. Trzeba ją tylko wysunąć.

W szybkiej kalkulacji zaciera się różnica między ambicją, a marzeniami. Pierwsze pozwala uzyskać drugie. Bezwzględnie. No, chyba, że ktoś jest dzieckiem szczęścia.

Jak już pisałam w innym poście, ambicja jest jak siła napędowa. Popycha do działania, nęcąc pięknymi obrazami. Jest jak dobry marketingowiec - pozwala poczuć pragnienie. I uruchamia potrzebę, wręcz żądzę spełnienia go.

Przewraca pierwszą z kostek domina. Inicjuje całą reakcję łańcuchową. Dzięki niej szukamy pracy, odnajdujemy pasje, interesujemy i staramy się. Chcemy więcej.
Wszyscy odkrywcy, twórcy, wielcy ludzie. Co innego mogło nimi kierować? Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to nie potrzeba jest matką wynalazku, ale właśnie ambicja.

Będąc ambitnym wymagamy nie tylko od otoczenia, ale i od siebie. Stajemy się lepsi.
(pomijając czarne scenariusze w stylu Hitlera* - mowa wyłącznie o tej pozytywnej ambicji. Chociaż sama w sobie, jako siła napędowa i w tym przypadku byłaby dobrze zobrazowana: zacięta, bezkompromisowa idea)

W dodatku ambitne osoby są ponad innymi, podczas ewentualnej porażki. Bo ambicja nie znika ot tak. Tak więc pną się dalej, wspinają ku swoim celom.

Podnieś poprzeczkę. Przecież chcesz.

Ambicja to właśnie sięganie po najlepsze. Po co zbierać brudne jabłko z ziemi, kiedy minimum wysiłku pozwoli dosięgnąć czegoś znacznie lepszego?
__________
*taaak, czarny humor nadal ma się dobrze;>

14.05 EDIT: znalazłam idealnego gifa pod temat

środa, 11 maja 2016

Zawsze jest jakaś następna

Ileż mnie tu nie było! Chyba powinnam się usprawiedliwić, wracając z podkulonym ogonem?
Dobrze.

Zatem, działo się. Faktycznie, od moich sierpniowych wpisów trochę się wydarzyło.
Zdążyłam podjąć moją pierwszą poważną pracę, rzucić ją, zmienić uniwersytet, zdać prawo jazdy(taaak strasznie się cieszę, jeszcze będzie o tym mowa), zdecydować o zmianie planów życiowych, rezygnować ze studiów na danym kierunku, przejść operację i jeszcze kilka ciekawych eventów.

Rany, gdy czytam to takim "pociągowym" trybem, to sama nie mogę uwierzyć, że tak dużo się działo. Chociaż te kilka zdarzeń to zaledwie najważniejsze z wielu.
Kiedy przypominam sobie jaki ogrom emocji, i pozytywnych, co niesłychanie poprawiało nastrój, ale niestety i tych negatywnych, co już go znacznie obniżało; mnie to wszystko kosztowało, to czasem zadaję sobie jedno pytanie...

Posrało mi się w głowie...?

Chyba tak. Ale w sumie, czy to źle?
Z jednej strony zawsze narzekałam na brak wrażeń, ciągoty do nowości i nieprzerwane uczucie nudy, gdy coś już trwa zbyt długo. Ot, taki charakter. Częste zmiany kojarzyły mi się z zabawą, tym podniecającym uczuciem poznawania, podejmowania się. Z radością.
No to teraz miałam. Karuzelę śmiechu.

Wszystko zaczęło się powoli, niby rozpędzająca rakieta. Z hukiem rozpoczęte, zmieniało jak w kalejdoskopie. Szczerze mówiąc, tak na etapie grudnia, już sama nie wiedziałam w jakim miejscu się znajduję. Porównanie do rakiety jest jak najbardziej adekwatne, bo wszystko wokoło wydawało mi się po prostu kosmiczne <śmiechgonciarza>

Po operacji, mimo, że to nie było nic wielkiego, a przez znaczne unieruchomienie(cała noga), miałam wrażenie, że koniec świata chyba właśnie następuje. Bo nastąpił. Dla mnie tym małym końcem świata było to, że nie potrafię w tym konkretnym momencie nic zrobić, poradzić sobie sama ze sobą. Rezygnując z ówczesnych planów, cieszyłam się, bo zwiastowało to coś nowego, bo porzucałam coś, czym się męczyłam; ale nadal zawodziłam siebie. Ponieważ nienawidzę poczucia bezsensu, pooperacyjny zastój w domu jeszcze bardziej to spotęgował. Potrzebuję mieć plany, potrzebuję ambicji, którą przy nich zyskuję. To jest jak siła napędowa, niezbędna do życia. A tutaj wszystko się posypało.

W ekranizacji* mojej ukochanej książki Agathy Christie, Philip Lombard podczas dyskusji wypowiada słowa: "Zawsze jest jakaś następna". Mówi o wojnie.

Tak właśnie widzę to teraz. Zawsze jest jakaś następna wojna, zawsze jest pewność, że będę o coś walczyć.
W tym przypadku będzie to walka o realizację nowych celów. Nieważne jaki koniec świata właśnie nastąpił.
__________
*nawiasem, baaardzo, bardzo, bardzo polecam - "And then there were none" w ekranizacji BBC

czwartek, 27 sierpnia 2015

Co widzą w nas inni

Usłyszałam ostatnio wyjątkowe słowa. Można by je podciągnąć nawet pod komplement.

"Jesteś moją oazą"*

Nieco mnie to zaskoczyło. Po chwili inspiracja przerodziła się w wenę.
Mianowicie, na temat przemyślenia jak postrzegają nas inni. Nie wątpię, że bywam irytująca, marudna, głośna, czasami bezczelna. Mam swoje humorki i kaprysy, wlekę żywot dość arogancki wobec otoczenia. Nierzadko odpysknę coś cynicznie. Sporadyczna ignorantka, przelotnie wymądrzająca się.
Brak punktualności i odpowiedzialności, infantylne zachowania, od czasu do czasu zarozumialstwo i przesadny egoizm, zadziorność. A to dopiero początek. Drażniące gesty występujące ponad potrzebę - częste przewracanie oczami, lekceważące unoszenie brwi, nonszalancka postawa. Jestem zaczepna i uparta. Ale nie w pozytywnym świetle. Raczej prowokacyjnie uparta. Przesadnie bronię własnej racji i bywam bezkompromisowa.

Zanim przemknie Wam przez myśl "co za wredne babskoo!!1111!!!oneone11!!!jeden", spójrzcie kilka linijek wyżej.
"Jesteś moją oazą"
Wobec tego wcale nie jest tak kiepsko.

Jak każdy mam swoje słabsze strony, blade punkty, których nie cierpię podkreślać, bezwzględnie ukrywam. Ale żeby umieć coś ukryć, trzeba mieć świadomość jak to wygląda. Tak więc jestem perfekcyjnie zaznajomiona z moimi wadami. Z niektórymi staram się walczyć, względem innych się poddałam(co prawda z argumentem na ustach, że natury się nie zmienia, ale to jedynie przykład mojego zadufania).
Zagłębiając się w temat dość daleko, moim zdaniem wady charakterologiczne to kwestia gustu, zależna od każdego z osobna, podobnie jak to bywa z wyglądem. Już kiedyś przebrnęłam przez falę "hejtów" w życiu, a że były to wczesnoszkolne czasy, to i psychika słabsza, nieodporna na docinki. Krótko później przyszła jedna z większych zmian osobowościowych - zaczęłam reagować na dogadywanie, potrafiłam się postawić i obronić.

Pojęłam, że wcale nie jestem taka zła, o czym niby jakiś ktoś mówi. Otrzeźwiony umysł przypomniał sobie o zaletach, których przecież, jak to każdy, mam wiele. Po prostu czasami tego nie dostrzegam. Mam szczęście posiadania wokół siebie osób, które kiedy trzeba przypominają mi o moich mocnych punktach. Przecież podobno jestem otwarta, kreatywna, potrafię obronić swoje zdanie, a i znajomości łatwo nawiązuję. Nie przechwalam się, raczej nawiązuję do jednego z moich poprzednich postów o pewności i dystansie do siebie, gdzie traktowałam jak ważne jest poczucie własnej wartości.

Nie oszukujmy się, każdy lubi komplementy, a najbardziej te uzasadnione. Miło jest ładnie się ubrać i usłyszeć, że pięknie się wygląda. Przyjemnie wejść na bloga i odczytać kilka ciepłych słów na temat swoich wypocin. Być docenionym - fenomenalna sprawa.

Wracam do pierwotnej myśli mojego tekstu, bo trochę odbiegłam od tematu. Jestem czyjąś oazą. Dla kogoś innego jestem słodkim pieszczochem, a jeszcze inna osoba postrzega mnie jako duszyczkę towarzystwa do rozbawiania i rozkręcania wieczoru. Jestem córeczką tatusia i dorosło córo mamy. Bywam powiernikiem najskrytszych tajemnic i kimś, z kim można wyjść wieczorem nad rzekę na piwo.  Gdzieś widzi się we mnie  utalentowanego motywatora, gdzieś indziej siłę napędową do realizacji pomysłów, a w jeszcze innym miejscu wspólnika do knucia niespodzianki dla niczego nieświadomej ofiary. Staję się zawziętym czytelnikiem albo pseudo-pisarką, tak jak w tym momencie. Kimś, z kim można pośpiewać Elvisa na imprezie albo nonsensownie się powygłupiać. Bywam dyskutantem na polityczne tematy, a dla kogoś innego wymarzonym rozmówcą o totalnie absurdalnych niedorzecznościach. Jestem najukochańszą przyjaciółką, dobrą partią na imprezę, kimś do cichej rozmowy na spacerze. Jestem inspiracją.

Niekiedy przedstawia się mnie jako wstrętną złośnicę, pyskatego dzieciaka, głupią marudę, czy jakiekolwiek inne stworzenie, odpowiednio do sytuacji. Ale to akurat mam gdzieś - bo jestem sobą, i z tą być może paskudną ignorancją tworzę siebie. Nie warto przesadnie brać pod lupę opinię innych. Może inaczej: warto, jednak głupotą będzie nadmierne wpasowywanie się w czyjś schemat. 

Przybieramy różne role, zależnie od tego jacy jesteśmy, jak siebie widzimy oraz jakimi zauważają nas inni.

Po wysileniu mózgowym, jakiego użyłam podczas tworzenia tego postu mogłabym spokojnie wygłosić mowę na temat toposu theatrum mundi, gdyby tylko taki trafił mi się na maturze. Ale zostańmy przy wzniosłym tonie.

Panie i Panowie, nie jestem idealna. Wy też nie.
Ale dla kogoś na świecie mogę być małym cudem.
__________
*ta osoba chyba wie, że o niej mowa;)